Iii wylądowali, tym razem 2 godzinny poranny lot przebiegł bezawaryjnie (oprócz tego, że prawie się spóźniliśmy po zgubieniu się w metrze w Seulu ale dzięki temu czas na lotnisku minął nam dosłownie w kilka minut 😂). Niestety sporą obsuwę zaliczyliśmy już na lotnisku w Tokio. Najpierw olbrzymia kolejka do odprawy celnej, lecieliśmy Airbusem A380, Leon był tym faktem bardzo podekscytowany bo czytaliśmy o nim w jednej z jego książek, więc po wyjściu analizowaliśmy liczbę silników, pięter i ogólnie podziwialiśmy, więc 600 pasażerów było w kolejce przed nami 🤦♀️. A niestety dzieciaki w Japonii nie są tak miło traktowane jak w Korei (tam zawsze nas przepuszczano, pomagano, zagadywano dzieciaki – ogólnie przeserdecznie). W Japonii raczej mamy wrażenie, że dzieci są nie do końca mile widziane. Na razie z milszych interakcji mieliśmy potencjalnie 2. Jeden starszy Pan w restauracji, który siedział koło nas dał Leonowi i Matyldzie cukierki z kieszeni o wątpliwej jakości. Co do drugiej sytuacji głosy są podzielone czy była miła. W parku gdy bawiliśmy się z dzieciakami i turlały się z górki podszedł kolejny starszy Pan i zaczął nam coś tłumaczyć po japońsku, na nasz sygnał, że nie rozumiemy dodał gestykulację do swojej przemowy i ja zinterpretowałam to tak: „jak to miło widzieć takie śliczne dzieci bawiące się w naturze” Przemek uważa, że mówił: „jak tak dalej będą się turlać to wydłubią sobie oczy” także potencjalnie miła albo troskliwa interakcja. W każdym razie po odstaniu naszego czasu w kolejce z dwójką bardzo już znużonych dzieciaków i analizie wszystkich swoich decyzji życiowych, które doprowadziły do tego momentu, w końcu dostaliśmy się do odbioru bagażu po to tylko żeby odkryć, że nasza walizka jest połamana, więc trochę czasu zajęło jeszcze załatwienie sprawy z obsługą.

Najchętniej padlibyśmy na twarz ale od 5 rano motywowaliśmy dzieciaki do działania obietnicą Zoo, więc nie było już odwrotu. Ruszyliśmy, więc do Ueno Parku w którym mieści się tutejsze Zoo. No i cóż Zoo jak Zoo dzikie zwierzęta, które stanowczo nie powinny znajdować się w zamknięciu, miś polarny prawie mi złamał serce, powoli zaczynam tłumaczyć Leonowi moje poglądy na ten temat i chyba się ze mną zgadza bo sam powiedział, że misiowi musi być bardzo gorąco. A Matyldzie najbardziej podobały się króliki. Także tak 😂.


Po spełnieniu obietnicy poszliśmy na nasze pierwsze Japońskie Sushi! Wzięliśmy menu degustacyjne i przyznam, że jestem tak przyzwyczajona do Sushi jedzonego w Polsce, że ciężko się przestawić. Ryby są spektakularne z tym nie można dyskutować, ale jednak różnorodność smaku w maczkach w Sakanie na razie nadal wygrywa w moim sercu. Co nie znaczy, że nie będę tu jadła sushi przez najbliższe 2 tygodnie 😂.



Ponieważ dzień nam się już powoli kończył wróciliśmy w okolice naszego hotelu. A hotel nie ukrywam mamy spektakularny, udało mi się upolować w dobrej cenie hotel w dzielnicy Asakusa z widokiem na świątynie Sensō-ji i robi to super wrażenie, szczególnie z tarasu na najwyższym piętrze ❤️. Pospacerowaliśmy jeszcze trochę i wróciliśmy zakończyć ten dzień, gdy dzieciaki zasnęły zrobiliśmy sobie jeszcze z Przemkiem romantyczną kolację z sashimi z marketu (spektakularne serio) w przetrzeni między łazienkami (jedyne oddzielone miejsce w naszym pokoju) 😂.







Nowy dzień nowi my, nakarmiliśmy dzieciaki jogurtami i wyruszyliśmy. Najpierw zaopatrzyliśmy się w drugie śniadanie w pobliskim sklepie i pojechaliśmy do Shinjuku Gyoen National Garden, tutaj podziwiliśmy tutejszą przyrodę, zrobiliśmy piknik (uzależniłam się od onigiri – takie trójkątne sushi trochę jak kanapka do pałaszowania na szybko), poturlaliśmy się z górki, wypiliśmy kawkę, niektórzy z nas świąteczną (nie zdradzę kto, żyjcie w niepewności moi czytelnicy). Po tym miłym poranku zebraliśmy się do świątyni Meiji-jingū poświęconej deifikowanym (cokolwiek to znaczy 😂) duchom cesarza Meiji i jego żony, otoczonej świętym lasem. I to ten las zrobił na mnie największe wrażenie, czułam się jak w baśni wśród tych wielkich gęstych drzew i bram Tori dodających niesamowitego klimatu.












Ponieważ naszym życiem żądzą żołądki nie mogliśmy już dłużej odkładać następnej przyjemności czyli obiadu. Tym razem padło na knajpę z sushi na taśmie ale też innymi opcjami w menu tak żeby był większy wybór dla dzieci. To był kolejny strzał w 10, taśma zajęła dzieciaki na 1,5 h a my co chwila domawialiśmy jakieś inne nigiri, dzieciaki zjadły udon i krewetki w tempurze i dopchnęły kurczakiem, no cud miód.


Tak naładowani ruszyliśmy zobaczyć kolejną atrakcje Tokio czyli słynne skrzyżowanie Shibuya. Ilość ludzi i hałas w tym miejscu mocno mnie przytłoczył (mimo, że dzieciaki akurat były super grzeczne), więc szybko zmyliśmy się do kolejnej dzielnicy Shinjuku znanej z klimatycznej uliczki Omoide Yokocho. Jest to super miejsce ale niestety bez dzieci. Ponownie ilość barów i knajpek zupełnie się dla nas nie nadających aż kłuje w serce. Wygląda na to, że do Tokio będziemy musieli wrócić kiedy szarańcza podrośnie. Wymęczeni ruszyliśmy do domu (podróż metrem trwająca godzinę). Przed przyjazdem nie zdawałam sobie sprawy jak ogromne jest Tokio, cała aglomeracja ma ponad 37 milionów mieszkańców – dla porównania to więcej niż mieszka w całej Polsce. W związku z tym przejazdy między dzielnicami potrafią być naprawdę czasochłonne a nasz dzień z dziećmi kończy się raczej wcześniej niż później. Na koniec zjedliśmy lody na naszym spektakularnym tarasie i do spania! Tym bardziej, że jutro znowu pobudka o 5.30 bo ruszamy do Nikko! Stay tuned!





