Brooklyn, chinatown i nasz ostatni dzień

Nasz wyjazd niestety dobiegł już końca, siedzimy właśnie w samolocie czekając na start. I muszę powiedzieć, że chyba pierwszy raz nie stęskniłam się za Polską i nie stęskniłam się ponieważ czułam się na Manhattanie jak w domu. Nie wiem czy to przez te wszystkie seriale i filmy, dzięki którym znałam tyle zakątków Nowego Yorku. Czy przez to, że przez to, że to kraj anglojęzyczny i rozumiałam wszystko i wszystkich. Czy to przez podobną pogodę (nie mówię rzecz jasna o Florydzie). W każdym razie czułam się tu naprawdę dobrze :).

Wracając do naszych ostatnich dni. Jeden poświęciliśmy na przeprawienie się mostem Brooklyńskim do dzielnicy zwanej DAMBO (skrót od Down Under the Manhattan Bridge overpass). Pogoda zapowiadała się ładna, słoneczko i na plusie ale zmarzłam tego dnia mocno ale! O dziwo nie na moście (tato nie przymarźliśmy do mostu ale dzięki za ostrzeżenie ;)) tylko właśnie pod nim. Ciekawa sprawa bo na samym moście w ogóle nie wiało a pod spodem można by pomyśleć, że jest się w kieleckim 😂. Z samego mostu roztacza się spektakularny widok na Manhattan, most też robi wrażenie jeśli uświadomimy sobie, że został zbudowany w 1883 roku a przy jego budowie zmarło 27 osób. Chociaż Przemek zauważył, że jak na tamte czasy i wielkość przedsięwzięcia to i tak nie wiele biorąc pod uwagę, że w zeszłym roku przy budowie stadionów na Mistrzostwa w Qatarze zginęło kilkaset. Taki postęp świata.. DUMBO troszkę mnie rozczarowało, miałam inną wizję tej dzielnicy ale widok na Manhattan Bridge bardzo fajny. Miałam tu znalezioną pizzerię, która miała być bardzo „kids friendly” ale niestety tak jak w większości przypadków całe to „kids friendly” oznaczało, że jest krzesełko do karmienia i przewijak w łazience. Oczywiście doceniam te udogodnienia bo bardzo to pomaga i ułatwia ale brakowało mi tutaj miejsc z mini przestrzenią dla dzieci. Gdzie rodzicie mogą zjeść coś dobrego a dzieci mogą się same pobawić. W Warszawie mamy już całkiem sporo takich miejsc a tutaj nie udało się nam znaleźć ani jednego. Zastanawiałam się czy to kwestia kulturowa. Tutaj ewidentnie jest dużo luźniejszy stosunek do wychowywania dzieci. W knajpie rodzicie się nie patyczkują i po prostu wręczają dzieciom tablet z bają. Z jednej strony wiadomo – nie za fajnie, lepiej wymyślić jakąś zabawę i spędzić czas jakoś kreatywnie i mądrze. Z drugiej mam wrażenie, że mamy są tu mniej oceniane. Panuje większy luz i tolerancja rodziców – całkiem fajna sprawa.

Na kolację idziemy do dzielnicy Chinatown i baardzo polecamy, nie dość, że pyszne jedzenie to jedyne miejsce w Nowym Yorku, które nie przyjmuje napiwków a cena podana w menu to już finalna cena bez żadnych dodatkowych podatków czy kto wam wie co jeszcze doliczają. Wieczorkiem musimy zagęścić ruchy bo Przemek idzie przecież na mecz 🙂

Ostatni dzień spędzamy spacerując po Greenwich Village i okolicach bo te miejsca najbardziej nas urzekły na Manhattanie. Obiad jemy w Chelsea Market takiej wielkiej hali z wieloma knajpkami i stoiskami, zjadamy tacosy z krewetami i rybką a Leon dostaje pizze. Zostaje nam jeszcze trochę czasu ba pospacerowanie a na ostatnie danie w stanach wybieramy się na burgera.

I to by było na tyle! Koniec wyjazdu 😭. Postaram się jeszcze wrzucić podsumowanie i harmonogram zwiedzania w tej przysłowiowej wolnej chwili ;).

Dodaj komentarz