Dzień drugi to dla nas test czy będziemy w stanie objechać z Leonem wyspę czy musimy odpuścić i zwiedzać tylko bliższe zakątki. Rano standardowo Leon budzi nas o świcie potem zabawy na macie i śniadanko, staramy się troszkę przeciągnąć Leona i modlimy się do islandzkich Elfów aby zasnął w samochodzie. I o dziwo, prośby zostają wysłuchane i udaje mi się przełożyć śpiącego Leona do fotelika i co jeszcze dziwniejsze, śpi całą drogę do pierwszego wodospadu czyli 1,5h! Tak więc gdyby ktoś szukał jakiejś dobrej wiary to myślę, że islandzkie elfy to całkiem dobre wyjście. W 1998 54,4% Islandczyków zapytanych czy wierzą w elfy odpowiedziało „tak” – to jest mój naród 🥰.
Pierwszy przystanek to wodospad Seljalandsfoss, niesamowity pod tym względem, że można wejść za niego – coś pięknego. Trochę mokniemy ale Leon bezpieczny i cieplutki w swoim nosidle a nami się nie przejmujemy 🙂



Plus bonusowo kawałek dalej jest wodospad do którego skacze się po rzece po kamieniach, Przemek z Leonem musieli odpuścić tę atrakcję za to ja z gracją gazeli pohasałam tam żeby poczuć się jak prawdziwa Pocahontas i przysięgam, że nuciłam „Kolorowy wiatr”👌👌👌.




Następny przystanek to wodospad Skogafoss, troszkę mniej spektakularny ale po wejściu prawie 500 stopni można go zobaczyć od góry co robi wrażenie, Leon został fanem wodospadów 🥰





Chcieliśmy dzisiaj jeszcze popływać w gorącej rzece i zobaczyć jeden lodowiec po drodze ale wiedzieliśmy, że z Leonem będziemy musieli nauczyć się odpuszczać i być bardziej elastyczni więc bez żalu omijamy te atrakcje. Po kolacji nabieramy trochę sił i decydujemy, że spróbujemy spełnić jedno z moich islandzkich marzeń i jedziemy na poszukiwanie puffinów! Elfy po raz kolejny nam sprzyjają i znajdujemy je na klifie Dyrhólaey! Jeden podlatuje i siada bliziutko nas 🥰! Udany dzień 🙂






